Świat jest ciekawszy bez szkolnych ław, Gość Niedzielny

02Świat jest ciekawszy bez szkolnych ław

rozmowa z Joanną i Mariuszem Dzieciątkami, GN 35/2007

 

O życiu bez dzwonków, ale też bez wakacji, z Joanną i Mariuszem Dzieciątkami rozmawia Tomasz Gołąb.

Tomasz Gołąb: Państwa dzieci są pewnie szczęśliwe. Do szkoły chodzić nie muszą…
Joanna i Mariusz Dzieciątkowie: – Szczęśliwe są na pewno. Ale nie z tego powodu. Tym bardziej że najstarszy, 10-latek, do szkoły jeszcze chodzi.

Jeszcze?
– Chcieliśmy zacząć od jednego dziecka. Ale stopniowo dojrzewamy do decyzji, żeby wszystkie były edukowane w domu. Nasza przygoda z homeschoolingiem rozpoczęła się dopiero rok temu, gdy średni syn miał pójść do zerówki. Dyrektorka nie zgodziła się na odroczenie obowiązku szkolnego, mimo że jako wcześniak z wadą serca nie miał szans z rówieśnikami. Silny opór ze strony szkoły uświadomił nam sprzeczność między edukacją, która według konstytucji jest prawem dziecka, a obowiązkiem, który okazuje się przymusem zapisanym w innych dokumentach. Wtedy zetknęliśmy się z nauczaniem domowym, które jest sposobem przejęcia przez rodziców odpowiedzialności za edukację swojego dziecka. Wydało nam się to naturalne i jako rodzice postanowiliśmy wyręczyć w tej dziedzinie instytucję, która o rozwoju naszego dziecka wie bardzo niewiele.

Chodzi o bunt? A może to Państwo mają złe doświadczenia ze szkoły z własnego dzieciństwa?
– Ani to, ani to. Podstawowa bolączka szkoły jest taka, że nie można dobrze uczyć jednocześnie ponad 30 dzieci, które przecież mają różne potrzeby, tempo przyswajania wiedzy, inne zainteresowania. Siłą rzeczy w szkole najlepiej czują się uczniowie przeciętni. Wybitnych skazuje ona na nudę, a słabszych na wieczny stres w pogoni za lepszymi ocenami.

Indywidualne nauczanie rozwiązuje problem?
– Tylko rodzic nauczający w domu może dostosować tempo nauczania do rozwoju dziecka.

Każdy rodzic?
– Racja, nie każdy. Słyszałem o przypadkach w USA, że rodzice po dwóch, trzech latach rezygnowali. Główne zagrożenie to lenistwo rodziców. Poza tym wielu ludzi nie da rady uczyć w domu swoich dzieci, bo musieliby porzucić pracę. Nie ma wyjścia: jedno musi być zawsze w domu. Taka rodzina musi się więc wyrzec także wyższego standardu życia.

W zamian wychowa geniusza?
– Z różnych badań, głównie z USA, wynika, że to sposób na kształcenie elit – osób bardzo aktywnych społecznie, chętnie zatrudnianych w administracji państwowej i organizacjach pozarządowych.

A nie samotników, którzy nie umieją się odnaleźć w relacjach z rówieśnikami?
– Żadne z badań tego nie potwierdza. Zresztą, czego może dziecko uczyć się od innych dzieci na kilkuminutowych przerwach w szkole? A reszta to siedzenie w ławkach i odzywanie się tylko gdy „pani pozwoli”.

O której u Państwa w domu zaczyna się szkoła?
– Właśnie: nauczanie domowe właściwie nie ma początku ani końca. To rodzic ma świadomość lekcji, dziecko wie raczej, że to ciekawy czas spędzony z osobistym nauczycielem. Nie stwarzamy sztucznej sytuacji, tylko po prostu dziecku poświęcamy czas, wkładamy w nie chęć i pasję poznawania świata. Dzieci uczą się, nawet nasze najmłodsze, czteroletnie, przy każdej okazji. Ważne, żeby nie tylko przekazywać wiedzę, ale także uczyć, jak ją zastosować. Nawet obierając ziemniaki.

Uczą się wtedy biologii, czy gotowania?
– Bardzo wielu przedmiotów. Najważniejsze, że uczą się, obserwując rodziców. Naturalnie przychodzą im pytania o to, skąd się wzięły ziemniaki, jak rosną, starsze zapytają, kiedy przywędrowały do Polski. Można uczyć przy tej okazji historii, geografii, matematyki… Najważniejsze to nie przegapić momentu, gdy dziecko pyta, bo wówczas jest ono najbardziej chłonne. Dzieci zadają pytania, a rodzic stwarza sytuacje do ich stawiania i podsuwa preteksty do rozmów. Ważne, by uczyć dziecko tego, co je interesuje…

To pułapka: nie rozwija się dziecka w dziedzinach, które go nie interesują.
– To miejsce na inwencję rodziców. Muszą przedstawić świat tak, by zaczął być interesujący dla dziecka. Gdy widzimy znużenie jakąś dziedziną, odkładamy ją na jakiś czas, żeby dziecka nie zniechęcić. Dużą rolę odgrywa czytanie dzieciom literatury klasycznej. Cała nasza trójka słucha chętnie „W pustyni i w puszczy”. Ale przerywamy zawsze, gdy pojawiają się pytania. Na przykład o Stasia, który nie wyparł się wiary w Boga, gdy zmuszano go do przejścia na islam. To supermoment, by skomentować odwagę 14-latka.

A gdzie miejsce na matematykę, choćby na naukę pierwiastkowania?
– Liczymy sobie z dziećmi, ile kilometrów przejechały w ciągu dnia wielbłądy albo ile potrzeba ziemniaków, żeby starczyło na obiad, jak zaplanować zdrowy jadłospis, prowadzić budżet domowy. Do pierwiastkowania jeszcze nie doszliśmy. Ale w nauczaniu domowym nie wszystko muszą przekazywać rodzice. W sprawach trudniejszych, na przykład przy okazji nauczania o zjawiskach chemicznych, zaleca się nawet, by korzystać z wiedzy specjalistów.

Dziś rodzice „wymiękają”, gdy trzeba pomóc dziecku w czwartej klasie…
– W nauczaniu domowym uczą się nie tylko dzieci, ale i rodzice. Muszę być przygotowany na pytania dziecka. Wyprzedzać jego kroki. Choć może się zdarzyć, że czegoś nie wiem. Ale to uczy dziecka samodzielności w poszukiwaniu wiedzy. A rodzic musi mu wtedy zapewnić tylko dostęp do informacji.

Dużo podręczników ma pierwszoklasista?
– Więcej niż jego rówieśnicy. Ale nie podręczników, tylko książek, które pokazują mu świat z najciekawszej strony…

A wakacje?
– Nie ma takiego pojęcia. Dziecko nieustannie się rozwija. Miesiące letnie to po prostu czas, gdy uczymy się w innych miejscach…