Relacja z VI Zjazdu Edukacji Domowej w Olesinie.
VI Zjazd Edukacji Domowej odbył się już prawie tydzień temu w pięknym lesie olesińskim. Po długich dyskusjach, przeliczaniu i kombinacjach, na ten rodzinny zjazd pojechałam pociągiem sama. Rodzinka poszła oglądać zwierzaki gospodarskie na Polagrze Farm. Na szczęście wrócili zasmuceni, że nie było na sprzedaż żadnych świnek morskich czy szczurków. Udało się też wyperswadować Reubenowi, że zakup krowy nie jest najszczęśliwszym pomysłem (bo co powie mama?).
Zjazd rozpoczął się przedstawieniem przybyłych rodzin, a zakończył wspólną sesją zdjęciową. Rozmawialiśmy o socjalizacji i co przez nią rozumiemy, o różnych doświadczeniach związanych z nauką czytania, o tym jak my i nasze dzieci radzimy sobie z niekoniecznie pozytywnym zainteresowaniem osób trzecich. Zostaliśmy zaszczyceni prezentacjami wokalno-instrumentalnymi w wykonaniu dzieci i nie tylko. Obejrzeliśmy wywiad z Jeffem Myersem – specjalistą od motywowania młodzieży, który okazał się tatą czwórki małych dzieci uczonych w domu i podrzucił nam parę pomysłów z tym związanych. Podobał mi się zwłaszcza jeden: jak już nie wiesz, co masz z dzieckiem robić, to po prostu weź je ze sobą gdziekolwiek sam się udajesz (w miarę możliwości, oczywiście), niech towarzyszy ci w twojej codzienności. Hm, chyba nie robię nic innego od kilkunastu lat.
Dorota Konowrocka wprowadziła nas w prawne aspekty edukacji domowej i przedstawiła propozycje możliwych zmian w ustawie oraz zachęciła do działań lokalnych – a więc piszmy listy i umawiajmy się z naszymi lokalnymi posłami, by zawczasu mieli pojęcie, czym jest edukacja domowa i wyrobili sobie pozytywną o niej opinię (na naszych chlubnych przykładach :). Możemy oczekiwać pojawienia się na stronie www.edukacjadomowa.pl ulotki informacyjnej oraz być może wzorów listów do wykorzystania.
Zostaliśmy też zachęceni do włączenia się w działalność Stowarzyszenia Edukacji w Rodzinie, które jest otwarte zarówno dla tych, którzy faktycznie uczą swe dzieci w domu, jak i dla wszelkich sympatyków i ludzi dobrej woli.
W niedzielny poranek lekko nas rozbawił amerykański dokument pt. Where Do the Children Play na temat zanikania wśród dzieci swobodnej zabawy na łonie natury. Na szczęście nie wszystkie dobrodziejstwa rodem zza oceanu upowszechniły się w Polsce. Mnie osobiście ubawiły takie m.in. obrazy i stwierdzenia:
- Mimo tego, że od lat statystyki wskazują na wyraźny spadek zagrożeń w Stanach Zjednoczonych i mimo tego, że bogate osiedla na przedmieściach są jednymi z najbezpieczniejszych miejsc, dzieci tam mieszkające praktycznie nie wychodzą poza obręb własnej posesji (chyba że po to, by zająć miejsce w samochodzie) ze strachu ich rodziców przed obcymi.
- Obcowanie z dzikością natury uwalnia dzikość tkwiącą w dziecku. Czyli po naszemu: jak się wyhasa do woli w lesie, to nie będzie rozrabiał w domu / w szkole. Być może nie byłoby tematu ADHD, gdyby dzieci miały szansę wybiegać się na tzw. podwórku, zamiast spędzać najpierw kilku godzin dziennie w szkole, a następnie kolejnych kilku godzin na „rozwijających” zajęciach dodatkowych.
- Okazuje się, że lepiej dla dzieci żyć w wielkim mieście w biednym blokowisku niż na tym wymarzonym amerykańskim przedmieściu. Dzieci z domku, zamknięte w czterech ścianach przez fobie rodziców, nie znają sąsiadów. Dzieci z bloku mają mnóstwo znajomych z sąsiedztwa, wszelkiego rodzaju, a ewentualne braki rodzicielskiej nadopiekuńczości pozwalają na nawiązywanie więzi z innymi.
- W pracy grupowej polegającej na zaprojektowaniu i zbudowaniu makiety miejscowości dzieci z zamożnych przedmieść pracowały indywidualnie, każde nad swym ‚prywatnym’ budynkiem. Wspólne działanie pojawiło się tylko przy budowie centrum handlowego. Biedniejsze dzieci wielkomiejskie przez cały czas współpracowały ze sobą, nieustannie negocjując pomysły. Makieta z przedmieść przedstawiała bezbarwne i bezimienne kartonowe bryły budynków. Makieta wielkomiejska to miejsca najprzeróżniejsze – bloki z twarzami ludzi wrysowanymi w okna, szpital, ulice, parki i wszędzie dużo postaci, a nawet zieleni. Wszystko wielobarwne. Zadziwiające…
I na koniec taki jeszcze obrazek:
- Trójka dzieci w samochodzie: jedno ze słuchawkami na uszach, drugie z grą komputerową w rękach, trzecie z tyłu z nosem w ekranie (dvd? laptop?). Zero interakcji. Jadą do szkoły się socjalizować. Nasze „izolowane od normalnego życia” dzieci już przy wejściu do samochodu stoją przed wielkim wyzwaniem wynegocjowania aktualnie pożądanego miejsca, a ich socjalizacja trwa podczas całej podróży, czasem aż do bólu (uszu rodziców).
I aż mi lepiej na duszy, że w ogrodzie mam chaszcze zamiast trawy, a zamiast wypasionego plastikowego „małpiego gaju” stare opony i rury kanalizacyjne, które w połączeniu ze zdobycznymi transparentami i klamerkami od prania mogą być wedle zapotrzebowania i czołgiem, i zamkiem, i autem, i domkiem jednorodzinnym, łodzią Wikingów, łodzią podwodną, przedszkolem i szpitalem (a statystów nawet bez gości jest dosyć :).
Cieszę się, że byłam w Olesinie. Była to okazja do spotkania osób zarówno nowych, czasem częściowo znanych z Forum, jak i tych, których poznaliśmy na poprzednim zjeździe w Zielonej Górze, nie mówiąc już o znajomych sprzed lat. Okazało się, że nadal mogę funkcjonować jak Polska długa i szeroka jako tzw. „żona Dale’a”. Asia nie znaczy nic. Poznań nie zmienia stanu rzeczy. Pięcioro dzieci stanowi niewielką ciekawostkę. Wspomnienie naszej wspólnoty, a następnie drużyny wywołuje nagły błysk w oczach: „Aha, Dale, ten Anglik, czy z Irlandii, tak, znam / kiedyś u nas byli / widziałem / spotkałem / słyszałem / jechaliśmy razem pociągiem / fajny człowiek / ten od rycerzy / oglądaliśmy ich pokaz … itd. itp. No, takiego mam sławnego męża. Nie znacie go???…
Autorka: Joanna Taylor